Jeżeli nie nastąpią jakieś radykalne zmiany w ochronie tokowisk i siedlisk cietrzewi, los cietrzewia będzie podobny jak los dropi w Polsce. Na szczęście są od nich dużo „płodniejsze” bo mogą znosić nawet do kilkunastu jaj w jednym sezonie lęgowym. Ich enklawy występowania to już niewiele miejsc w Polsce. Tokowisko cietrzewi to przepiękny spektakl urody upierzenia samców z ich siłą i walką kogutów (samców cietrzewi) o dominację i względy samic (cieciorek). Wykonane zdjęcia nie oddają pełnego uroku tego gatunku, ale tym razem odległość była zbyt duża i światło nie najlepsze. Ale od czegoś trzeba zacząć, miejmy nadzieję, że niedługo będzie trzeba czekać za radykalną zmianą tej galerii. Cietrzewie ważą niespełna 1,5 kilograma, przy rozpiętości skrzydeł około metra.
Z ostatniej chwili 04/2014- Szwecja.
Tak jak pisałem w tekście związanym z głuszcami, do czatowni „cietrzewiowych” udaliśmy się drugiego dnia. Organizator ostrzegał nas dwukrotnie, że w tę drogę trzeba zabrać minimum ekwipunku, bo droga będzie trudna i wymagała do przejścia kaloszy. Po pierwszym noclegu w lesie i dość spartańskich warunkach takie ostrzeżenie wyostrza zmysły. No cóż, trzeba spróbować i ile się da odchudziliśmy ilość rzeczy, które zabraliśmy ze sobą. Najpierw droga przez las. Dosłownie, gdyby nie obiektywy i ubrania to był to przyjemny spacer po pięknym lesie z głosem mysikrólików w tle. Ale niestety las się skończył i naszym oczom ukazała się potężna przestrzeń porośnięta trawami, gdzieniegdzie drzewami i krzewami. Wszędzie była przesiąkająca woda, kępy traw i wrzosów. Pierwsza wskazówka organizatora przed wejściem w taki teren- nie chodzimy po czarnych powierzchniach i jasno-żółtych. Czarne to po prostu bagno, które wciąga. Pod jasno-żółtymi, jasno-zielonymi jest woda i można wpaść po pas. Do przebycia do czatowni jest niespełna 3 kilometry, ale w prostej linii. Realnie pewnie dużo więcej, zważywszy, że idziemy klucząc szukając wyższych kęp traw, które  utrzymają nasz ciężar. Szczerze powiedziawszy trudno nie zwątpić, patrząc na jakość drogi i odległość. Nawet zawrócić będzie trudno. Przewodnik, jak przystało na przewodnika idzie pierwszy i jakby nie patrząc to on najwięcej ryzykuje. No cóż, trzeba wzorem wczorajszego dnia, zrobić kolejny krok, przybliżający nas do tego przepięknego spektaklu, jakim jest tokowisko cietrzewi.

Po dobrej godzinie marszu z kilkoma paru minutowymi postojami, na mniej osiadającym podłożu - docieramy do miejsca przeznaczenia. I tu nam się nogi ugięły. Nasze czatownie to drewniane podwyższenia w kształcie kwadratu o boku 1,5 metra z przywiązanymi, namiotami bez podłogi. Wieje dość silny wiatr i od czasu do czasu pada deszcz. Woda przecieka do środka. Nie ma co perspektywa noclegu rysowała się niezbyt różowo. Ba zanosiło się na najgorszy nocleg w życiu. Nie dość że pada i wieje wiatr, to na dworze panuje kilka stopni powyżej zera, ale zostajemy. Wyciągnąć się można tylko po przekątnej, na więcej nie ma miejsca. Przygotowując rzeczy do noclegu, przez przypadek , juz w półmroku, wpadły mi w ręce kapcie domowe. Nie myślałem, że tak mocno mogę się wzruszyć na ich widok. Nie to jest to jest teraz najważniejsze, ale to, czy za chwilę w ogóle będzie namiot nad głową. O powrocie w nocy można zapomnieć. Byłoby to po prostu niewykonalne i niebezpieczne. Mija długa noc, z częstymi pobudkami spowodowanymi mocnymi uderzeniami wiatru, na tyle silnymi, że nie sposób tego przespać… Nad ranem słychać to co chcieliśmy usłyszeć – nadlatują tokujące samce. Jeden wylądował 3 metry do mojego namiotu. Zaczynają się zmagania samców. Wiatr ucichł, wyszło słońce- niemal rajska, przepiękna sceneria, świszczą migawki. Już się nie pamięta o trudach i pozostaje jedynie napawanie się przepięknym, doskonałymi widokami. Tak, jak wszystko można było opisać i przedstawić, tu lepiej oglądnąć zdjęcia, bo żadne słowa tego nie oddadzą. Zobaczcie sami galerię cietrzewi…

Ale tokowisko po 2-3 godzinach się zakończyło i znów powraca czarna wizja powrotu. Po całonocnych opadach, musi być gorzej. No ale tu taksówki nie da się zamówić, zaczynamy marsz, a właściwie labirynt marszowy. Mija pierwsze 200, może 300 metrów i jeden nieopaczny ruch, jeden z nas wpadł  po pas. Aby zażegać dalsze osiadanie kolegi, zabieramy szybko drogocenny sprzęt w bezpieczne miejsce, odciążając wagę zapadającej się postaci. Miało to miejsce na szczęście w jasnożółtym podłożu, a nie czarnym, za to już po pas w wodzie i mule. Dalej to było okropne z naszej strony. Rozpalona w oczach podtopionego nadzieja, że teraz na Niego przyjdzie kolej na akcję ratowniczą, zgasła, gdy zobaczył aparaty w naszych rękach archiwizując patową sytuacje kolegi. Na szczęście nie trwało to długo i oczywiście rozpoczęła się akcja ratunkowa podtopionego. Jeszcze pół godziny marszu i dotarliśmy do samochodu, który wydał się nam piękny i doskonały jak nigdy... Zapewniam, że już w tym samym dniu, wykonane zdjęcia były tematem przewodnim, a nie trudy i zagrożenie związane z fotografowaniem. Na dyskusję tak naprawdę nie było wiele czasu, bo wracaliśmy na drugi dzień do głuszcowego lasu, gdzie nasza cisza nocna trwała dwie godziny przed zachodem słońca...